fot. Ewelina |
ROZDZIAŁ
III
Broszka
z rubinowym oczkiem
Na drugi
dzień po południu siedziałem w smażalni i jadłem frytki z dorszem, mimo że był
to dzień mrożonek. Tato dostał zamówienie z urzędu pracy i teraz w szybkim
tempie szykował piętnaście zestawów obiadowych. Viki przed chwilą wyszła do
szkoły muzycznej, a Julka nie było, bo nie zdążyłem go jeszcze odebrać ze
żłobka.
Przy
sąsiednim stoliku, z torbą na kolanach siedział pan Roman ‒ zaprzyjaźniony
emeryt, który jednocześnie jadł i czytał „Newsweeka”. Ostatnie trzy miejsca w
smażalni zajmowali robotnicy kładący nowy chodnik na rogu Jaśminowej.
‒ Słyszał pan, panie Adamie, co tam się stało u pięknej
Klary? ‒ pan Roman powolnym ruchem wybierał ości z tłustej makreli, którą miał
przed sobą. ‒ Był jakiś wybuch.
Tato stanął przy kasie, żeby wystawić rachunek dla tych z
urzędu. Mruknął coś niezrozumiale i pan Roman sam odpowiedział na swoje
pytanie:
‒ Wybuchło jak na sylwestra. Ludzie mówili, że do komendy
było słychać te fajerwerki ‒ pokiwał głową. ‒ Na kilometr! Uwierzysz pan?
‒ Hmmm... ‒ jak zawsze odpowiedział tata.
‒ Dokładnie! Wezwała policję, ale nie było zbyt wielu
szkód, tylko, panie, sufit okopcony i porozwalane książki, nic więcej. No to
pogadali z nią trochę, pocieszyli, obiecali, że się rozejrzą i poszli.
Siedziałem cicho jak mysz pod miotłą i udawałem, że mnie
nie ma.
‒ Na początku myśleli, że to napad, ale nic nie zginęło ‒
ciągnął niezmordowanie pan Roman. ‒ Nic oprócz jakiejś tam broszki. Nie myśl
pan, że to coś cennego. Żadne tam diamenty czy brylanty, tylko zwykły czarny
onyks. Klara zarzeka się, że broszkę miała przypiętą do bluzki, ale wiesz pan,
jakie są te kobiety. Fatałaszków, łańcuszków całe szafy, że potem same nie
pamiętają, co na siebie włożyły. Moja synowa przypomina choinkę na Boże
Narodzenie, od stóp do głów w błyskotkach. Świeci się to, panie, jak kometa.
Dobrze, że w księgarni nikomu nic się nie stało ‒ dodał jednym tchem. ‒ Szkoda
by było takiej pięknej kobitki jak Klara, nieprawdaż? W spożywczym
Mamcarczykowa mówiła, że tam jakieś dzieci coś kupowały, ale nie wiedziała
czyje. Na szczęście w papierniczym nie było nikogo, bo wszyscy stali przy kasie.
Skurczyłem
się na swoim krześle. Przez cały czas miałem dziwne przeczucie, że coś mi się
nie zgadza w opowieści pana Romana. Myślałem, myślałem i nagle mnie oświeciło:
jakim cudem mówił, że broszka zaginęła, jeśli wczoraj późnym popołudniem
zanieśliśmy ją z powrotem do księgarni? To niemożliwe, pomyślałem. Widziałem
Sochę, który wmieszał się w tłum ciekawskich i wszedł do sklepu. Tak jak wszyscy
inni obejrzał okopcony sufit i wysłuchał użalań pani Ludmiły, która pomagała
Klarze sprzątać. W pewnym momencie schylił się, żeby zawiązać but ‒ i właśnie
wtedy prawie niezauważalnym ruchem ręki wsunął broszkę pod najbliższy regał. Położył
ją tak, żeby nikt przypadkiem jej nie rozdeptał, ale żeby była widoczna.
Ostatecznie bez problemu można by wymieść ją miotłą.
A teraz
pan Roman stwierdza, że broszka zaginęła.
Nagle robotnicy
zaczęli się zbierać do wyjścia i zrobiło się trochę zamieszania. Gdy tylko
jednak wyszli, pan Roman spojrzał na mnie badawczo i zapytał:
‒ Czy ty aby czegoś o tym nie wiesz, smyku?
Napchałem do ust mnóstwo ziemniaków, żebym nie musiał
odpowiadać na to pytanie. Staruszek nie odpuszczał jednak, tylko patrzył mi
prosto w oczy i czekał z założonymi rękami, aż przełknę.